poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Kair.

Trzy dni, dwie noce. A może na odwrót.

Melduję, że piramidy stoją, jak stały.

Na ulicach porsche i zaprzęgi z osłami. Pomiędzy niewiele. Tu nie ma klasy średniej. Taksówki stare jak świat- między oldschool'owymi peugeot'ami i seatami trafił się nawet odrapany polonez. Przejazdy taksówką przez Kair rządzą, zwłaszcza nocą. Za oknem przesuwają się kolejne budynki, taksówkarz próbuje na migi wytłumaczyć jakie. Mijamy samochód weselny, mijamy czteroosobową rodzinę na jednym motorze (dzieci śpią!!!). Na moście był wypadek. Mijamy człowieka w kałuży krwi. W samochodzie pachnie jaśminem, kupionym kilka chwil wcześniej od ulicznego sprzedawcy jaśminu. Ktoś pisał o zapachu jaśminu, gdy przychodzi śmierć? (Marquez w 'Szarańczy'?).

Przy brzegu Nilu stoją ekskluzywne statki-restauracje. Po Nilu pływają statki obwieszone światełkami. Nil nie jest tu ładniejszy niż w Mansourze. Ale jest niewątpliwym lansem pić kawę na brzegu Nilu w Kairze, więc piję.

Stolica cichnie po 3 nad ranem. Centralne rondo pustoszeje. Siedzę przy stoliku w ogródku przy sheesha barze i rozmawiam z Ahmedem o islamie.

Przed muzeum narodowym kwitną niebieskie lilie. Przed muzeum stacjonuje dużo policji (wszędzie jej pełno, ale tam szczególnie). W środku kilogramy złota. Trzeba przyznać, że mieli Egipcjanie gest. Tutenhamon był bardziej pionkiem, niż potężnym faraonem, a gadżety z jego grobu zajmują prawie całe piętro muzeum. Jest pięknie.

Ile razy arabom udało się mnie naciąć? Pewnie dużo, ale nie zawsze da się wyczuć. Czasem jednak nie mam wątpliwości. Na przykład, kiedy zamiast do muzeum zaprowadzili nas do swojego sklepu. W Kairze egipcjanie są bardziej bezczelni, niż na prowincji. Nie idzie to w parze ze znajomością angielskiego niestety. Tutaj turysta jest wystawiony na żer.

Chyba nie udało mi się zobaczyć zbyt wiele w ciągu tych trzech dni. Grupa exchange-studentów jest wybitnie opieszała. Godzina na podjecie decyzji gdzie wychodzimy. Godzina na wyjście z hotelu. Godzina na dojazd taksówką do. Nerwy mi puszczały.

Wyjechałam dzień wcześniej. Taksówkarz pomylił dworce, drugi taksówkarz odmówił odwiezienia mnie na dworzec transportu publicznego. Tak wylądowałam na dworcu dla busów prywatnych, z targiem do handlu wszystkim pomiędzy autami. Ktoś zabiera mi plecak i przywiązuje do dachu busa, ktoś krzyczy, wkoło tłum ludzi. Można się zagubić. Rozklekotany bus na szczęście dojechał do Mansoury. Dojechał, to za mało- on dojechał pierwszy (nie było samochodu, którego mój kierowca by nie wyprzedził). Kilka razy zdarzyło mi się zamknąć oczy ze strachu, a nie mało już na tych drogach przeżyłam i widziałam.

W Mansourze poczułam się jak w domu. W porównaniu do Kairu spokój, cisza, mały ruch. Znajome wystawy w sklepach, znajomy szef kawiarenki internetowej, znajomy "człowiek cień" (chudy, niski, z lekkim wytrzeszczem, na oko 40 lat, zdaje się że wariat- jeśli tylko zobaczy którąś ze studentek, idzie za nią krok w krok).

W szpitalu jeden dzień na pediatrii, na kardiologii dziecięcej dokładnie. Obraz zupełnie inny niż u nas. Dużo wrodzonych i niezoperowanych wad serca, aż smutno. Dzieci mają duże, afrykańskie brzuszki i są bardzo dzielne. Obchód miał być o 11, ale do 13 go nie było. Egipska punktualność. Ale jeden z rezydentów omówił z nami wszystkie przypadki, co było bardzo miłe. Bo jeśli arab nie chce na kimś zarobić, to jest zwykle miłym człowiekiem. :)

1 komentarz:

Emel pisze...

czyli lans do potegi;) pozdrowienia