niedziela, 10 sierpnia 2008

dahab i tajwańskie wino ryżowe

Wyjechaliśmy w czwartek wieczorem. Transport publiczny czyli autobus linii EAST DELTA. Na samym początku arabska awantura o miejsca w autobusie. Zdaje się że kilka osób miało identyczne miejscówki, a innych wolnych miejsc już nie było. Pikanterii dodawał fakt, że jedną ze stron konfliktu byli czterej uzbrojeni żołnierze :). Ale w autobusie nie rządzi wojsko tylko kierowca, więc dyskutując z arabami raz kazał siadać jednym, potem drugim i tak się zamieniali. W pewnym momencie spór przeniósł się do odległej, przedniej części autobusu i ktoś wyleciał za drzwi. Na szczęście nie kierowca.

Jechaliśmy 13 godzin okrążając półwysep Synaj. W tym czasie zatrzymano nas nas 5-cio krotnie w celu sprawdzenia paszportów (w tym jeden raz wyprowadzono nas z autobusu i wpuszczono do środka psa, ale bagaże podręczne można było wynieść ze sobą na zewnątrz- czasem trudno ich zrozumieć). Trudno też jednoznacznie wytłumaczyć celowość tych częstych kontroli. Egipcjanie mówią różnie. Jedni, że to droga przez Sharm ElSheikh, gdzie obecnie stacjonuje wiecznie młody prezydent Egiptu Hosni Mubarak(dużo tu jego plakatów z fotkami z przed kilku albo kilkunastu lat). Drudzy, że to dla bezpieczeństwa turystów. Jeszcze inni mówią, że w ten sposób próbują wyłapać ludzi, którzy mają wizę "Sinay only" (nie można wyjeżdżać poza Synaj) a podróżują dalej. Moim ulubionym wytłumaczeniem jest natomiast: "Przecież tak jest we wszystkich krajach". Osobiście widzę po prostu silną władzę wojskową. W sumie dawno temu, kiedy prezydent nie był jeszcze prezydentem (a ostatni raz nie był prezydentem 27 lat temu), był żołnierzem. Tymczasem ostatni poważny incydent miał tu miejsce chyba dwa lata temu (zdaje się że rozstrzelali turystów). Po drodze postoje w miejscach straszących brudem i wrestling puszczanym w arabskiej telewizji o trzeciej nad ranem.

Na miejscu już ładniej. Hotel z klimatyzacją i barem nad morzem (plaży jako takiej nie ma- metr w dół za barierką mam Morze Czerwone). Leżymy na poduszkach i czekamy na pokoje. A potem kilka godzin nurkowania na rafie. Rybki we wszystkich kolorach tęczy, koralowce a woda o tak cudnym kolorze i tak przejrzysta jak widać na zdjęciach katalogów turystycznych. Frajda na maksa. Naszym lokalnym transportem dowożącym nas na wszystkie "atrakcje" są dwa stare jeepy. W drodze powrotnej z nurkowania jeden z nich rozkraczył się samotnie na drodze (oczywiście mój ;P). Kierowca majstrował pod maską, a ja piekłam się w puszce samochodowej marząc o zamianie samochodu (razem z kierowcą) na kilka wielbłądów popędzanych nieopodal przez kilkuletniego chłopca- też na wielbłądzie. Zastanawiałam się jak taki maluch wylazł na tego wielkiego zwierza- teraz już wiem, że wielbłądy siadają, a potem wstają najpierw tylnymi a potem przednimi nogami dlatego trzeba uważać, żeby wtedy nie spaść. Po kilku minutach przejeżdżał obok pickup z grupą turystów. Jakimś dziwnym sposobem z samochodu wysypało się 5 arabów i razem z naszym kierowcą zaczęli naprawiać auto. Bardzo miłe to było i skuteczne.

Wieczorem national drinking party. Chorwatki przywiozły przezroczysty alkohol (nazwy nie pamiętam :/), 32% - fajny dla dziewczyn, bo słodki. Była też chorwacka Rakija- wytwarzana z górskich traw- ziołowy alkohol. Czeska Becherovka nie dotrwała do drinking party (czeszka miała ciężki początek pobytu w Egipcie, już na lotnisku pomyliła taksówkarza z gościem od noszenia bagażu i wtopiła 10 Euro, a potem zobaczyła swój brzydki pokój i się rozkleiła, a na koniec wróciła do palenia papierosów). Greckie Uzo mocne, ale niedobre. Egipcjanie obiecali swój national drink na kolejny dzień. Ma być z alkoholem, ale ja nadal twierdzę, że będzie to pepsi, bo tutaj wszyscy ciągle piją pepsi. Gdyby w Polsce ludzie zamiast piwa kupowali pepsi byłby to idealny obraz spożycia pepsi w Egipcie. Chłonny, rewelacyjny rynek. Włoszka nic nie przywiozła, ale jest i tak jedną z najsympatyczniejszych osób na wymianie. Dziewczyny z Litwy zaserwowały alkohole których same nigdy wcześniej nie piły, a szkoda bo może byłyby mniej niemrawe. 12% miód i ziołowe 30% (nazwy nie pamiętam). Polskie 0,7 było ostre jak brzytwa, ludzie się krzywili. Poszło pół butelki na 13 osób. Flaszkę honorowodokończyla polska delegacja (ja i dwie Kasie) oraz gościnnie egipcjanin Assan (El Presidente oddziału IFMSA Mansoura). Assan chwilę później zasnął w dyskotece. :) Rumuni przywieźli ze sobą amerykańską whisky. Szwajcarka miała lokalny likier, ale mnie ominął. Na sam koniec poszło tajwańskie "Wino ryżowe"- bez żadnej innej nazwy ;) Słodkie, jak soczek, z bardzo małą ilością alkoholu, smaczne. Trzeba tu dodać, że Tajwańczyk był gwiazdą wieczoru, upił się już po pierwszej kolejce alkoholu (w ogóle pierwszy raz tutaj), no i wreszcie się wyluzował, aż miło było popatrzeć :) Widać od razu, że defekt dehydrogenazy alkoholowej wyklucza azjatów z naszej ligi, ale i tak są fajni :)

Potem rzeczona dyskoteka ze śpiącym Assanem.

Od dyskoteki do wschodu słońca brakowało tylko jednej godziny. Postanowiłam poczekać na ów wschód paląc sheeshę w naszym hotelowym barze przy brzegu morza. Nie dotrwałam- z przed hotelu odjeżdżała wycieczka quadami na pustynię z wkalkulowanym podziwianiem wschodu słońca. Nie zdążyłam wziąć aparatu. Słońce wynurzające się z morza i oświetlające suche, niedostępne skały. A potem wioska beduińska ukryta między górami. I jeszcze ten piasek wdzierający się do ust i do oczu w czasie szalonej jazdy.

8 rano. budzik nastawiam na 11. Jak znam Kaśkę, to wstanę. Całe szczęście, że potem już nic nie muszę robić, gdyż Egipt jest krajem leniwym i stworzonym do relaksu.

Lekkie śniadanie i dzień na plaży przy lagunie. Beduińska herbata i piłka wodna z arabami. Egipcjanie przynieśli swój national drink- coś w rodzaju rumu, ale receptura nie jest oryginalnie egipska. Skoro już o alkoholu- bardzo podoba mi się to, że do knajpy można przychodzić z własnym alkoholem. Być może nie wszędzie, ale mam przyjemność mieć taki bar pod palmami tuż obok hotelu. Zresztą w samym barze sprzedają piwo i to już wystarczająco dużo powódów, by nie szukać w Dahabie innego baru . Generalnie knajpy egipskie są kapitalnymi miejscami. Już chociażby ze względu na ceny. Niezłe jedzenie, ślicznie podane kosztuje grosze, przystojny młody arab zmienia mi węgielki w sheeshy, chillout'owa muzyka i jeszcze ksieżyc wędrujący po niebie, wyglądający zza liści palmy. Zgodnie z przewidywaniami dzień należał do nieprzyzwoicie leniwych. :)

1 komentarz:

Emel pisze...

Widzę, że się luzujesz na maksa. Super, zazdroszczę.

Kapitalne są te zwyczaje drogowe u Arabusów. W Maroku było identycznie. BTW: Więcej takich ciekawostek wrzucaj. Pozdrowienia;)