środa, 3 września 2008

post scriptum.

"nie dorzucisz jakiej refleksji?" - zapytała mnie Emila. A mnie tak łatwo sprowokować.

Mocne akcenty należy zostawić na koniec. Na koniec była Aleksandria i trochę Kairu. I te akcenty.
Zaczęło się od kilku telefonów jeszcze wieczorem w autobusie z Mansoury do Aleksandrii. Na przykład telefon od Aliego z zapytaniem ile samochodów potrzeba na moje i Kaśki bagaże. Albo rozmowa z Shereef'em, ale jak się okazało na przystanku chwilę później, zupełnie innym Shereef'em niż nam się wydawało wcześniej. W ten sposób z przystanku odebrał mnie i Kaśkę obcy mężczyzna i zawiózł do swojego domu. Roztoczył nad nami opiekę z serii "24 h", głównie dlatego, że był kuzynem Aliego (bohater pierwszej wycieczki Port Side- Aleksandria), a trochę pewnie dlatego, że był samotnym, starym jak na Egipt kawalerem (24 lata). Od pierwszego wieczoru, po ostatni dzień woził nas po Aleksandrii swoją 27-mio letnią Ładą, której możliwości miałam przyjemność docenić dopiero kolejnego dnia (wyciągnęła 110 km/h wioząc siedem osób na pokładzie). Bo w Egipcie ruskie znaczy dobre, a wspomniana 27-letnia łada kosztuje 4 tys$. Podobną ładę kilkanaście lat temu rozbił mój wujek, a ja pamiętam doskonale jak gwizdnęliśmy z bratem z miejsca wypadku znaczek łady- aż się łza kręci w oku. Szalenie stałam się sentymentalna na emigracji. Mam nawet zdjęcie z fiatem 126p.

Dzień na zwiedzanie. Najpierw letnia rezydencja prezydencka na brzegu morza, w około kapitalny ogród. Fajnie być prezydentem Egiptu- nie dość, że się długo żyje, to jeszcze takie rezydencje się posiada. Pozostałe zawody już nie są tu takie fajne. Potem była Biblioteka Aleksandryjska ze znalezionym na najwyższym piętrze raportem WHO na temat stanu opieki psychiatrycznej w Polsce, cytadela i uliczki, targi, potężne mosty. Pięknie. Wreszcie zwiedzamy szybko, wreszcie dynamicznie. Wieczorem spotykamy się z grupą ex-change studentów, słuchamy narzekania jednych na marazm i opieszałość drugich. Już wiem, że warto się było od nich oddzielić. Na własną rękę możliwości są dużo większe. Problemem jest tylko towarzyska ekwilibrystyka, wynikająca z tego, że umówiłyśmy się w Aleksandrii jednocześnie z Alim i z Ahmedem. Teraz już wiem, że arab arabowi wilkiem, a kiedy umawiasz się z arabem umawiasz się też z jego kolegami.

Trochę czasu tu, trochę czasu tam. W sumie trzy dni na plażach Morza Śródziemnego. Duże fale, słońce i pełen chillout. Jeśli coś mnie zaskoczyło, to chyba tylko możliwość palenia sheeshy na plaży. To jak mała wisienka na ogromnym deserze z bita śmietaną. Mogłabym też napisać, że przystojni arabowie wcale dobrze nie całują, ale kto mi uwierzy? ;)

Chciałabym wrócić do Aleksandrii, bo to najpiękniejsze miasto w Egipcie. Najbardziej przyjazne, różnorodne. Krzyże prawosławnych kościołów puszczały do mnie ekumeniczne oko. Morska bryza niosła wieczorem ulgę, a przebiegnięcie 14-sto pasmowej ulicy okazało się nie-takie-trudne. Chciałabym wrócić do Aleksandrii. Tak sobie myślałam jadąc "high-way'em" do Kairu ciemną, egipską nocą. Choćby po to, żeby pojeździć pociągami i tramwajami- bo nie wszystko udało mi się zrobić w i zobaczyć w 3,5 tygodnia. Chciałabym wrócić kiedyś i z ulgą zauważyć mniejszą liczbę policjantów na ulicach. Przynajmniej tych groźnych- z krótkimi karabinami. Okazało się bowiem, że policjanci dzielą się tu na groźnych i tych dla picu. Jedni mają sprawne krótkie karabinki (100 pocisków/10 s.), a drudzy ogromne ruskie karabiny- absolutnie niesprawne. Wierzę, że jeszcze będzie tu normalnie.

Pół nocy w podróży i pół w Kairze złożyło się w sumie na ostatnią noc w Egipcie. Nie było czasu na sen. Były świeże soki owocowe w McSoku (działa jak McDrive, tylko że kupuje się soki), ostatnia sheesha, ostatnia kawa, ostatni spacer i rozmowy do rana z opiekującym się nami Ahmedem. Wzruszenie i żal, że to już koniec. A w końcu zmęczenie.
Potem już tylko lotnisko Cairo International. Po kairskim lotnisku poradzę sobie na każdym innym. To była dżungla. Tłum ludzi, brak kolejek, chaos, chaos, chaos. W toalecie zamiast dozownika z mydłem- dziewczyna z kubeczkiem plastikowym z mydłem w płynie w środku. Ale o możliwościach zatrudnienia w Egipcie już kiedyś było.

Po tygodniu w Polsce Egipt wydaje się snem, ale to dobry sen. I taki egzotyczny.



... ::: The End ::: ...



ps2. dziękuję wszystkim tak za uwagę jaki i za wszystkie przesłane oznaki uwagi :)

środa, 20 sierpnia 2008

I cóż, ja kupuję ten Egipt

Jutro wyjeżdżam z Mansoury. Jeszcze kilka dni w Aleksandrii, jeszcze dwa w Kairze i żegnaj Afryko. Nie pora na podsumowania, ale w głowie coraz pewniej krystalizuje mi się myśl, że to przecież najlepsze wakacje, jakie kiedykolwiek.

Pomimo, że na słońce reaguję już wyłącznie melancholią, pomimo że nadal nie przyzwyczaiłam się do przesłodzonego sprite'a i pepsi i nadal muszę wytrwale tłumaczyć zaczepiającym mnie arabom, że mam w Polsce męża, co jest przecież trochę żałosne, bo nawet oni w to nie wierzą.

Mam niewątpliwy sentyment do Mansoury- do tego prowincjonalnego miasteczka- zaśmieconego, ale pełnego cudów i rozmaitości. Być może tylko tu można spotkać mężczyznę jadącego rowerem z drzwiami na głowie. Na drzwiach wiezie poukładane libańskie chleby. Tylko tu, przez mały prostokąt wycięty w strażniczej budce do każdego przechodnia mierzy się z karabinu. Lufą na wysokości głowy. Ale to tylko praca. Tu tak łatwo o pracę. Bo zawsze można być sprzedawcą chusteczek higienicznych (co 100 metrów nowy sprzedawca chusteczek). Można też sprzedawać plastikowe, zielone dzbanki. Mijam tego sprzedawcę niemal codziennie. Siedzi po turecku pod szpitalnym murem, oparty o niego plecami. Między sprzedawcą chusteczek- wariatem, a sprzedawcą ołówków. Zawsze ma przed sobą dokładnie trzy zielone dzbanki. Jest brudny i wpatrzony w przeciwległa stronę ulicy. Osobiście wolę takich posępnych sprzedawców, od tych nachalnych kobiet, które łapią mnie za rękę i pokrzykują po arabsku. Możliwości mnożą się tu same: handel kwiatami jaśminu nawleczonymi na nitkę, albo melonami na ruchomym straganie (osiołek z wozem), zaparkowanym codziennie w innym miejscu. Zdecydowanie najciekawszą alternatywą jest jednak zawód "nie chcę za to żadnych pieniędzy" (w domyśle: i tak wiem, że mi w końcu zapłacisz). I cóż, ja kupuję ten Egipt, właśnie takim. "Welcome to Mansoura"- po trzech tygodniach brzmi jak mantra.

W szpitalu coraz wyraźniej widzę afrykańską rzeczywistość i nowe kontrasty. W tym szpitalu, w dziecięcej poradni endokrynologicznej przyjmuje się jednocześnie trzech pacjentów (plus rodzice) w jednym, niewielkim pokoju (3x6 metrów), kiedy znajduje się tam od 6 do 10 osób personelu (plus 4 praktykantów). Badanie pacjentów, wypełnianie dokumentacji i tłumaczenie z arabskiego na angielski na nasz użytek. Jest głośno, jest zamieszanie i harmider. Intymność pacjenta? Wolne żarty. A przecież pomiar długości penisa (porównanie wieku ze stopniem rozwoju genitaliów) dla 9 letniego chłopca w obecności tylu osób musiało być traumatyczne. W tym samym szpitalu wykonuje się operację przeszczepu wątroby niemal co tydzień. Operację trudną, skomplikowaną- po prostu wyższa liga (we Wrocławiu na przykład nie wykonuje się tego rodzaju przeszczepów). Nie wiem tylko jaką mają skuteczność. Przed szpitalem znajduje się jedyny w Mansourze trawnik. To najlepszy szpital w Egipcie.

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Kair.

Trzy dni, dwie noce. A może na odwrót.

Melduję, że piramidy stoją, jak stały.

Na ulicach porsche i zaprzęgi z osłami. Pomiędzy niewiele. Tu nie ma klasy średniej. Taksówki stare jak świat- między oldschool'owymi peugeot'ami i seatami trafił się nawet odrapany polonez. Przejazdy taksówką przez Kair rządzą, zwłaszcza nocą. Za oknem przesuwają się kolejne budynki, taksówkarz próbuje na migi wytłumaczyć jakie. Mijamy samochód weselny, mijamy czteroosobową rodzinę na jednym motorze (dzieci śpią!!!). Na moście był wypadek. Mijamy człowieka w kałuży krwi. W samochodzie pachnie jaśminem, kupionym kilka chwil wcześniej od ulicznego sprzedawcy jaśminu. Ktoś pisał o zapachu jaśminu, gdy przychodzi śmierć? (Marquez w 'Szarańczy'?).

Przy brzegu Nilu stoją ekskluzywne statki-restauracje. Po Nilu pływają statki obwieszone światełkami. Nil nie jest tu ładniejszy niż w Mansourze. Ale jest niewątpliwym lansem pić kawę na brzegu Nilu w Kairze, więc piję.

Stolica cichnie po 3 nad ranem. Centralne rondo pustoszeje. Siedzę przy stoliku w ogródku przy sheesha barze i rozmawiam z Ahmedem o islamie.

Przed muzeum narodowym kwitną niebieskie lilie. Przed muzeum stacjonuje dużo policji (wszędzie jej pełno, ale tam szczególnie). W środku kilogramy złota. Trzeba przyznać, że mieli Egipcjanie gest. Tutenhamon był bardziej pionkiem, niż potężnym faraonem, a gadżety z jego grobu zajmują prawie całe piętro muzeum. Jest pięknie.

Ile razy arabom udało się mnie naciąć? Pewnie dużo, ale nie zawsze da się wyczuć. Czasem jednak nie mam wątpliwości. Na przykład, kiedy zamiast do muzeum zaprowadzili nas do swojego sklepu. W Kairze egipcjanie są bardziej bezczelni, niż na prowincji. Nie idzie to w parze ze znajomością angielskiego niestety. Tutaj turysta jest wystawiony na żer.

Chyba nie udało mi się zobaczyć zbyt wiele w ciągu tych trzech dni. Grupa exchange-studentów jest wybitnie opieszała. Godzina na podjecie decyzji gdzie wychodzimy. Godzina na wyjście z hotelu. Godzina na dojazd taksówką do. Nerwy mi puszczały.

Wyjechałam dzień wcześniej. Taksówkarz pomylił dworce, drugi taksówkarz odmówił odwiezienia mnie na dworzec transportu publicznego. Tak wylądowałam na dworcu dla busów prywatnych, z targiem do handlu wszystkim pomiędzy autami. Ktoś zabiera mi plecak i przywiązuje do dachu busa, ktoś krzyczy, wkoło tłum ludzi. Można się zagubić. Rozklekotany bus na szczęście dojechał do Mansoury. Dojechał, to za mało- on dojechał pierwszy (nie było samochodu, którego mój kierowca by nie wyprzedził). Kilka razy zdarzyło mi się zamknąć oczy ze strachu, a nie mało już na tych drogach przeżyłam i widziałam.

W Mansourze poczułam się jak w domu. W porównaniu do Kairu spokój, cisza, mały ruch. Znajome wystawy w sklepach, znajomy szef kawiarenki internetowej, znajomy "człowiek cień" (chudy, niski, z lekkim wytrzeszczem, na oko 40 lat, zdaje się że wariat- jeśli tylko zobaczy którąś ze studentek, idzie za nią krok w krok).

W szpitalu jeden dzień na pediatrii, na kardiologii dziecięcej dokładnie. Obraz zupełnie inny niż u nas. Dużo wrodzonych i niezoperowanych wad serca, aż smutno. Dzieci mają duże, afrykańskie brzuszki i są bardzo dzielne. Obchód miał być o 11, ale do 13 go nie było. Egipska punktualność. Ale jeden z rezydentów omówił z nami wszystkie przypadki, co było bardzo miłe. Bo jeśli arab nie chce na kimś zarobić, to jest zwykle miłym człowiekiem. :)

wtorek, 12 sierpnia 2008

Katastrofa.

Ostatnia noc, to noc beduińska. Wyjechaliśmy na pustynię za miasto. Chłopaki z gitarą, bębnem- szkoda, że to opłacona orkiestra, a nie grupa przyjaciół. Aletrzeba przyznać, że rozkręcili zabawę profesjonalnie. W około, na skałach, paliły się świeczki, niebo całe w gwiazdach (wielki wóz widać chyba w innej częścinieba, ale jest), w oddali światła Dahabu i ognisko, a na ognisku gotujące się powolij beduińskie jedzenie (najlepsze jakie tu jadłam). I tak siedzimy sobie

i śpiewamy "knocking on haeven's door" myśląc o tych swoich niebach, do których trzeba się tak uporczywie dobijać, a może tylko o tym, jak dobre jestegipskie wino. Generalnie, egipcjanie wytwarzają wytrawne wina, ale Kasi udało się zakupić słodkie. Dopiero potem, okazało się winem mszalnym :) Po powrocie wyjście na dyskotekę, sheesha w barze na plaży, a dla wytrwałych (tym razem beze mnie) kąpiel w morzu o wschodzie słońca.

Następny dzień, to pakowanie i wyjazd. Następny dzień, to mój najgorszy dzień w Egipcie. Zaczynając od przeziębienia, które drażniło mnie przez cały dzień, kończąc na idiotycznej organizacji i prześladującej mnie wszędzie fatalnej muzyce. Jak można się przeziębić w Egipcie, skoro temperatury nie spadają poniżej 30 w dzień, a 25 w nocy? No można. Najprawdopodobniej zaatakowały mnie jakies mikroby z klimatyzacji. Z jednej strony świetnie jest mieć klimatyzację pokoju, a z drugiej strony jeśli nie jest to klimatyzacja w co najmniej ****-wym hotelu, to zapewne będzie brudna i zagrzybiona. Welcome to Egypt.Z pokoi wyprowadziliśmy się ok 13. Od tego momentu do godziny 16 siedzieliśmy w gorącym hotelowym holu, słysząc co chwilę sprzeczne informacje na temat dalszych planów. Godzina wyjazdu ciągle się zmieniała. A w głowie tylko jedna myśl, że przecież 5 minut drogi od hotelu jest laguna, jest plaża i morze dla ochłody. Po perturbacjach ze znalezieniem busa, wyjechaliśmy wreszcie w stronę Sharm ElSheikh. W palącym słońcu zwiedziliśmy najstarszą część miasta, przeganiając natrętnych sprzedawców. Potem przemieściliśmy się do centrum handlowego. Wszędzie tłumy ludzi (mnóstwo polaków), wszędzie głośno, drogo i kiczowato. Poszukiwania McDonalda trwały. Na telebimie relacja z igrzysk, chinki dostają łomot od amerykanek w kosza. Czy ma to posmak polityczny? Nie wiem,
wlokę się za grupą, ciągle smarkam i myślę tylko o wygodnym łóżku. O jakimkolwiek łóżku. No ale zwiedzamy dalej. Podziwiamy trawniki hotelowe, makiety półwyspu Synaj, knajpy i ogrody. Nawet po zmroku jest potwornie gorąco, a chociaż jesteśmy nad morzem, nie możemy iść na plażę, bo plaże są prywatne i ogrodzone. Zatrzymujemy się w barze. Ale to paskudny bar, w porównaniu z moja ulubioną knajpką w Dahabie. Nie ma ciszy, jest za to hałas ulicy, którą przewijają się tłumy ludzi. Prawdziwe palmy zastąpiono palmami sztucznymi (z migającymi na kolorowo liśćmi). No a zamiast ścieżki dźwiękowej z Forest Gump'a jakiś przykry łomot. Pewnie nawet koty, które pałętały się w Dahabie miedzy stolikami nie miałyby tu życia. To nie Egipt, to jakaś przykra kolorowa tandeta. Paskudne ciastko zapakowane w kolorowy papierek, przewiązane błyszczącą wstążką. Czekam, aż wyjedziemy z tego piekła, czekam aż wrócimy do prawdziwego Egiptu. Nienawidzę Sharm.

Wyjechaliśmy ok 23. Za nami pozostała imponująca biała brama wjazdowa ze złotym napisem "Sharm ElSheikh". Przy bramie wartownicy. Żeby przekroczyć bramę, egipcjanin musi uzyskać pisemną zgodę z dwóch ministerstw oraz od swoje mera (szefa miasta). Spoceni i klejący się od potu (niesprawna klimatyzacja) jechaliśmy do Mansury 8 godzin. Z głośników arabskie piosenki, uporczywie przebijające przez słuchawki mojej mp3-ki. Katastrofa.

Morze Czrwone jest cudowne. Ale jeśli Morze Czerwone, to tylko Dahab. Tylko laguna i cicha knajpa, z widokiem na zatokę i Arabię Saudyjską (kiedy to piszę, po plecach przechodzą mi dreszcze).

*** Sprostowanie: dwa lata temu nie doszło do rozstrzelania turystów, tylko do zamachu samobójczego (Dahab).

niedziela, 10 sierpnia 2008

dahab i tajwańskie wino ryżowe

Wyjechaliśmy w czwartek wieczorem. Transport publiczny czyli autobus linii EAST DELTA. Na samym początku arabska awantura o miejsca w autobusie. Zdaje się że kilka osób miało identyczne miejscówki, a innych wolnych miejsc już nie było. Pikanterii dodawał fakt, że jedną ze stron konfliktu byli czterej uzbrojeni żołnierze :). Ale w autobusie nie rządzi wojsko tylko kierowca, więc dyskutując z arabami raz kazał siadać jednym, potem drugim i tak się zamieniali. W pewnym momencie spór przeniósł się do odległej, przedniej części autobusu i ktoś wyleciał za drzwi. Na szczęście nie kierowca.

Jechaliśmy 13 godzin okrążając półwysep Synaj. W tym czasie zatrzymano nas nas 5-cio krotnie w celu sprawdzenia paszportów (w tym jeden raz wyprowadzono nas z autobusu i wpuszczono do środka psa, ale bagaże podręczne można było wynieść ze sobą na zewnątrz- czasem trudno ich zrozumieć). Trudno też jednoznacznie wytłumaczyć celowość tych częstych kontroli. Egipcjanie mówią różnie. Jedni, że to droga przez Sharm ElSheikh, gdzie obecnie stacjonuje wiecznie młody prezydent Egiptu Hosni Mubarak(dużo tu jego plakatów z fotkami z przed kilku albo kilkunastu lat). Drudzy, że to dla bezpieczeństwa turystów. Jeszcze inni mówią, że w ten sposób próbują wyłapać ludzi, którzy mają wizę "Sinay only" (nie można wyjeżdżać poza Synaj) a podróżują dalej. Moim ulubionym wytłumaczeniem jest natomiast: "Przecież tak jest we wszystkich krajach". Osobiście widzę po prostu silną władzę wojskową. W sumie dawno temu, kiedy prezydent nie był jeszcze prezydentem (a ostatni raz nie był prezydentem 27 lat temu), był żołnierzem. Tymczasem ostatni poważny incydent miał tu miejsce chyba dwa lata temu (zdaje się że rozstrzelali turystów). Po drodze postoje w miejscach straszących brudem i wrestling puszczanym w arabskiej telewizji o trzeciej nad ranem.

Na miejscu już ładniej. Hotel z klimatyzacją i barem nad morzem (plaży jako takiej nie ma- metr w dół za barierką mam Morze Czerwone). Leżymy na poduszkach i czekamy na pokoje. A potem kilka godzin nurkowania na rafie. Rybki we wszystkich kolorach tęczy, koralowce a woda o tak cudnym kolorze i tak przejrzysta jak widać na zdjęciach katalogów turystycznych. Frajda na maksa. Naszym lokalnym transportem dowożącym nas na wszystkie "atrakcje" są dwa stare jeepy. W drodze powrotnej z nurkowania jeden z nich rozkraczył się samotnie na drodze (oczywiście mój ;P). Kierowca majstrował pod maską, a ja piekłam się w puszce samochodowej marząc o zamianie samochodu (razem z kierowcą) na kilka wielbłądów popędzanych nieopodal przez kilkuletniego chłopca- też na wielbłądzie. Zastanawiałam się jak taki maluch wylazł na tego wielkiego zwierza- teraz już wiem, że wielbłądy siadają, a potem wstają najpierw tylnymi a potem przednimi nogami dlatego trzeba uważać, żeby wtedy nie spaść. Po kilku minutach przejeżdżał obok pickup z grupą turystów. Jakimś dziwnym sposobem z samochodu wysypało się 5 arabów i razem z naszym kierowcą zaczęli naprawiać auto. Bardzo miłe to było i skuteczne.

Wieczorem national drinking party. Chorwatki przywiozły przezroczysty alkohol (nazwy nie pamiętam :/), 32% - fajny dla dziewczyn, bo słodki. Była też chorwacka Rakija- wytwarzana z górskich traw- ziołowy alkohol. Czeska Becherovka nie dotrwała do drinking party (czeszka miała ciężki początek pobytu w Egipcie, już na lotnisku pomyliła taksówkarza z gościem od noszenia bagażu i wtopiła 10 Euro, a potem zobaczyła swój brzydki pokój i się rozkleiła, a na koniec wróciła do palenia papierosów). Greckie Uzo mocne, ale niedobre. Egipcjanie obiecali swój national drink na kolejny dzień. Ma być z alkoholem, ale ja nadal twierdzę, że będzie to pepsi, bo tutaj wszyscy ciągle piją pepsi. Gdyby w Polsce ludzie zamiast piwa kupowali pepsi byłby to idealny obraz spożycia pepsi w Egipcie. Chłonny, rewelacyjny rynek. Włoszka nic nie przywiozła, ale jest i tak jedną z najsympatyczniejszych osób na wymianie. Dziewczyny z Litwy zaserwowały alkohole których same nigdy wcześniej nie piły, a szkoda bo może byłyby mniej niemrawe. 12% miód i ziołowe 30% (nazwy nie pamiętam). Polskie 0,7 było ostre jak brzytwa, ludzie się krzywili. Poszło pół butelki na 13 osób. Flaszkę honorowodokończyla polska delegacja (ja i dwie Kasie) oraz gościnnie egipcjanin Assan (El Presidente oddziału IFMSA Mansoura). Assan chwilę później zasnął w dyskotece. :) Rumuni przywieźli ze sobą amerykańską whisky. Szwajcarka miała lokalny likier, ale mnie ominął. Na sam koniec poszło tajwańskie "Wino ryżowe"- bez żadnej innej nazwy ;) Słodkie, jak soczek, z bardzo małą ilością alkoholu, smaczne. Trzeba tu dodać, że Tajwańczyk był gwiazdą wieczoru, upił się już po pierwszej kolejce alkoholu (w ogóle pierwszy raz tutaj), no i wreszcie się wyluzował, aż miło było popatrzeć :) Widać od razu, że defekt dehydrogenazy alkoholowej wyklucza azjatów z naszej ligi, ale i tak są fajni :)

Potem rzeczona dyskoteka ze śpiącym Assanem.

Od dyskoteki do wschodu słońca brakowało tylko jednej godziny. Postanowiłam poczekać na ów wschód paląc sheeshę w naszym hotelowym barze przy brzegu morza. Nie dotrwałam- z przed hotelu odjeżdżała wycieczka quadami na pustynię z wkalkulowanym podziwianiem wschodu słońca. Nie zdążyłam wziąć aparatu. Słońce wynurzające się z morza i oświetlające suche, niedostępne skały. A potem wioska beduińska ukryta między górami. I jeszcze ten piasek wdzierający się do ust i do oczu w czasie szalonej jazdy.

8 rano. budzik nastawiam na 11. Jak znam Kaśkę, to wstanę. Całe szczęście, że potem już nic nie muszę robić, gdyż Egipt jest krajem leniwym i stworzonym do relaksu.

Lekkie śniadanie i dzień na plaży przy lagunie. Beduińska herbata i piłka wodna z arabami. Egipcjanie przynieśli swój national drink- coś w rodzaju rumu, ale receptura nie jest oryginalnie egipska. Skoro już o alkoholu- bardzo podoba mi się to, że do knajpy można przychodzić z własnym alkoholem. Być może nie wszędzie, ale mam przyjemność mieć taki bar pod palmami tuż obok hotelu. Zresztą w samym barze sprzedają piwo i to już wystarczająco dużo powódów, by nie szukać w Dahabie innego baru . Generalnie knajpy egipskie są kapitalnymi miejscami. Już chociażby ze względu na ceny. Niezłe jedzenie, ślicznie podane kosztuje grosze, przystojny młody arab zmienia mi węgielki w sheeshy, chillout'owa muzyka i jeszcze ksieżyc wędrujący po niebie, wyglądający zza liści palmy. Zgodnie z przewidywaniami dzień należał do nieprzyzwoicie leniwych. :)

czwartek, 7 sierpnia 2008

Undo je baja?

Napisane 6.08.08 ok 16:00

Jestem w drodze z Aleksandrii do Mansoury. Po dwudniowej wycieczce przy życiu trzyma mnie wyłącznie kawa. Powtarzane na okrągło słowo 'amazing' chyba straciło na sile. W gruncie rzeczy wszystko jest tu dla mnie amazing. Nie minął jeszcze tydzień, a ja czuję się coraz pewniej. Nie drażni mnie temperatura, bawią ciekawskie spojrzenia. Chociaż nadal trochę boję się arabów. Póki co poznałam najmniej egipskich egipcjan- wychowani w UK śmieją się z fanatyzmu i nie chcą mieć egipskich, zakapturzonych żon. No w sumie się nie dziwię, bo to jak kupowanie kota w worku.

Przyjemnie jest oglądać Egipt przez okno klimatyzowanego samochodu, ale chyba jeszcze przyjemniej byłoby wyjsć na targ po owoce ciemną nocą. Tak przynajmniej pomyślałam jeżdżąc bardzo późną porą po dzikiej arabskiej dzielnicy, to było jedno z takich miejsc do których policja nigdy nie zagląda. Słabo oświetlone ulice, osły ciągnące wózki z arbuzami, kruszące się mury ponurych budynków i krzyki, bójki. W Mansurze nie ogląda się Egiptu w ogóle. W grupie exchange-studentów trendy jest narzekać na brud, smród i nudę (powody bynajmniej nie zmyślone- śmieci wynosi sie na ulicę, lub też po prostu wyrzuca przez okno; nuda- bo wciąż większość osób nie chodzi do szpitala). Jedyną rozrywką są codzienne wyjścia do tej samej kawiarni i nocne picie piwa. A wrażenia leżą na ulicy. Wystarczy pójść na spacer, czy wsiąść do taksówki i pojechać przed siebie (bardzo tani środek transportu- w końcu litr benzyny kosztuje tu ok o,33$).

Moje uwagi z podróży Mansoura-Port Side-Alesandria-Mansoura:

1.Jeśli 4-ro pasmowa, jednokierunkowa (!!!) droga szybkiego ruchu (Ali jechał tam 200 km/h) ma rozwidlenie, a taksówkarz po kilku kilometrach orientuje się, że wybrał złą drogę, zawraca i jedzie pod prąd. I dziwi się, że mamy strach w oczach.
2.Jeśli nie masz czasu na podróż, wyślij w zastępstwie swojego osła, na pewno sobie poradzi (samotnie jadący osioł z wózeczkiem- tą samą 4-pasmową drogą ekspresową)
3.jeśli lubisz siedzieć na środku wspomnianej w pkt. wyżej drogi i czytać gazetę, koniecznie przyjedź do Egiptu.

Publiczne plaże są tu tak brudne i śmierdzące, że Bałtyk przy nich trąca luksusem. Przy stolikach siedzą kobiety zawinięte w chusty od stóp po czubek głowy (temp. ok 35C) i jedzą. Przy stolikach siedzą też mężczyźni i jedzą, niektórzy się kąpią. Dzieci się kąpią. Niektóre dzieci wieczorem piją wino z puszek po pepsi. Pełny szacunek, bo mi do tej pory dopiero raz udało się kupić piwo. To Egipt publiczny. Jest też Egipt prywatny. Plaże z białym piaskiem, parasolki z trzciny i apartamenty z widokiem na morze.

Na tego typu plażę zabrał nas kolega Aliego- rodzaj nadzianego palanta, paskudny typ araba, także szybko zawinęliśmy się z jego pięknej plaży. Ali to wspomniany już znajomy Razvana i Pitera. Lekko grubawy, uśmiechnięty, nowoczesny egipcjanin. Od momentu kiedy zabrał nas z taksówki w Port Side, do momentu kiedy wysłał w drogę powrotną z Aleksandrii do Mansoury bawił się z nami opowiadając o Egipcie, tłumacząc jego paradoksy i wybierając najlepsza shiszę w mieście. Oszałamiająca gościnność- troszczył się o nas najlepiej jak potrafił odkładając na bok wszystkie swoje zajęcia. Przy okazji: Ali ma wpływową rodzinę. Zaskoczyło mnie, jak otwarcie mówi się w Egipcie o znajomościach. O ile w Polsce "załatwianie po znajomości" zwykle chowane jest pod pozorem uczciwości, o tyle tutaj jest to normalna sprawa i powód do dumy. Ali nie był zarozumiały czy próżny, ale kiedy chciał wejść na niedozwolony teren, bez wahania powoływał się na ojca, co otwarcie wytłumaczyły nam jego koleżanki.

W morzu utonęły moje okulary przeciwsłoneczne i soczewka kontaktowa miesięczna, co spowodowało trochę problemów. O ile z kupieniem okularów nie było aż tak dużego problemu (chociaż nie są tu wybitnie popularne, większość egipcjan z nich nie korzysta), o tyle z soczewkami wręcz przeciwnie. Trzeba mieć receptę. Receptę wystawia lekarz. A ja jestem z dalekiego kraju i nie mówię po arabsku. Dzięki Aliemu zdobycie soczewek zajęło tylko trzy godziny (i chyba nigdy wcześniej tak bardzo nie cieszyłam się, że lekarz mówi po angielsku).

Mój strach przed ruchem ulicznym w Egipcie powolij zamienia się w fascynację. Aby jeździć samochodem wystarczy zdać egzamin teoretyczny. Można wyprzedać na trzeciego, wymuszać pierwszeństwo, jeździć pod prąd i parkować na środku ulicy (właściwie można wszędzie, a pomysłowość arabów jest tu nieograniczona). No i przede wszystkim rządzi szybszy. Dżungla! Nie odważyłam się wprawdzie przejsć (przebiec?) przez 14-sto pasmową główną arterię w Aleksandrii, ale podpatrując innych już trochę wiem jak to zrobić i kiedy będę tam za dwa tygodnie na pewno spróbuję.

Uczymy się języków obcych i uczymy języka polskiego. I nie prawda, że tylko brzydkich słów.

Rumuński:
"Undo je baja?" - gdzie jest łazienka
"Undo je vodka?"
"Je bochczije" - ona jest brzydka
"hei" - szybciej


Arabski:
"fisa hetak" - zdrowie!


Razvan potrafi powiedzieć:
"papieros"
"na zdrowie"
"szybciej"
"gdzie jest łazienka"
"spierdalaj" (perfekcyjnie)
"tak tak"
"raz dwa"
"dupa"


Jutro wieczorem wyjeżdżamy do Dahabu. Willa, plaża, morze czerwone, nurkowanie, national drinking party i ogólnie lans.

Wrzucam pierwsze zdjęcia do galerii na picassie: http://picasaweb.google.com/litwinlinda

środa, 6 sierpnia 2008

Tutaj światła zawsze robią z nocy dzień.

Napisane: 4.08.2008. [4:15 a.m.]

W moim pokoju jest zawsze ciemno. Dzięki temu mogę spać o dowolnej porze. Optymalnie jest między 4 rano, a 4 po południu. Niewielkie okno wychodzi na kwadratowy komin powietrzny- trudno mi wymyślić jakieś zastosowanie dla takiego zabiegu architektonicznego. W każdym razie jest miło, kiedy z naprzeciwka machają do nas egipcjanki (najpierw dwie, potem trzy, a w końcu sześć). Reality show?

Kiedy zbudziłam się rano (5 po południu) słońce nie grzało już tak mocno, czyli dało się wyjść z "apartamentu" (zaiste rewelacyjna nazwa dla tej obskurnej nory z wiatrakiem i zatkanym zlewem). Widziałam już dwie europejsko ubrane kobiety. Ale Abdalla (koordynator wymiany) twierdzi, że noszenie chust na głowach wynika bardziej z mody niż z religijności egipcjanek. Jakby nie było, to na myśl przychodzi mi tylko odniesienie do stada baranów. I nie chodzi o to, że nie lubię egipcjan, wręcz przeciwnie.

Zaczynam dostrzegać ogrom Mansoury. Trzeba przyznać, że mieszkamy raczej na brudnym zadupiu niż w nowoczesnym centrum. Wyprawę do centrum trzeba zacząć od przejścia przez ulicę, a to dość duży wyczyn :) Pieszy w Egipcie jest w głębokiej d... Zero przejść, zero samochodów zwalniających na widok ludzi na ulicy, max łaskawości ze strony nadjeżdżającego kierowcy to klakson. Ale warto ryzykować, żeby dostać się na brzeg Nilu. Bo spacer nocą wzdłuż tej rzeki to rewelacja. Zresztą, nocą wszystko wygląda tu lepiej. Nie widać brudu i wszędobylskich śmieci. Widać za to mnóstwo ludzi, mrugają kolorowe neony i światełka poprzyczepiane do błotników samochodów. Otwarte są sklepy, coffie shopy, restauracje. Można też spotkać brodatego mężczyznę w białej sukience łowiącego ryby w Nilu, albo staruszkę piekącą kukurydzę w niewielkim piecu na środku chodnika. Po zachodzie słońca miasto budzi się do życia.

Być może uda mi się zamienić mikrobiologię na normalne praktyki na pediatrii, ale oznacza to, że do szpitala pójdę dopiero w przyszłym tygodniu. Tutaj załatwienie czegokolwiek trwa bardzo długo. Egipcjanie mają totalnie zwichnięte poczucie czasu. Jeśli Abdalla mówi, że będzie za 30 minut, pytamy zawsze: egipskich czy europejskich? (różnica 2-3 krotna). Nie mówiąc już o sformułowaniu "za 5 minut"- które podobnie jak hiszpańskie "maniana" oznacza dowolną ilość czasu (za chwilę, za pół godziny, za dwie godziny, jutro..)

W tych okolicznościach robimy z Kasią i chłopakami z Rumuni (Piter i Razvan) wycieczkę nad morze. Port Side jest ledwie 1,5 godziny drogi stąd i tam spędzimy jeden dzień, potem skoczymy do Aleksandrii. Po drodze spotkamy się z kumplem Pitera- egipcjaninem, który kilka dni temu wrócił z wymiany na Rumunii. Wiemy czym jedziemy, wiemy gdzie będziemy mieszkać i wiemy kiedy mamy wrócić, żeby zdążyć na wycieczkę do Dahabu. Wystarczy.